Friday 26 March 2010
O przedstawianiu się i wizytówkach.
Wednesday 24 March 2010
O burzach piaskowych
Zasadniczo Koreańczycy maja w chwili obecnej bardzo sensowne regulacje w kwestii jakości środowiska. Co z tego jednak, gdy ma się za miedzą Chiny...
Wiosną nad Mongolią i Chinami wieją bardzo silne wiatry, które unoszą drobny pył z powierzchni tamtejszych pustyń i niosą na wschód, w rejony Japonii i Korei. Zdarza się nawet, że pył wyprawia się za ocean i dociera do Stanów.
Dlaczego jest to kwestia związana z ochroną środowiska? Nadmierne i niewłaściwe eksploatowanie ziemi w Chinach tzn. wycinanie drzew i niewłaściwa gospodarka rolna prowadzą do zjawiska pustynnienia na bardzo szeroką skalę. Jakby tego było mało, oczywiście do drobnego piasku dochodzą pyły emitowane z chińskich zakładów przemysłowych, dla większości których idea elektrofiltru jest bajką z zachodu.
W związku z tym, że mamy wiosnę i jestem w Korei, w zeszłą sobotę miałam przyjemnośc doświadczyc tego niezbyt przyjemnego zjawiska. W internecie można znaleźc stronę rejestrującą stężenia pyłu w Seulu i było ono następujące (wykres pochodzi ze strony: http://www.korea.amedd.army.mil/webapp/yellowSand/Default.asp):
W samych Chinach jest rzecz jasna dużo gorzej (http://www.polska-azja.pl/2010/03/20/burza-piaskowa-zaatakowala-pekin/), tym niemniej wolałabym, żeby szanowni Chińczycy nie dzielili się ze światem ubocznymi skutkami swojego dynamicznego rozwoju.
Saturday 20 March 2010
Seul (cz. 2)
Zwiedziłam pałac królewski Gyeongbokgung, który jest imponujący i bardzo piękny, ale już po obejrzeniu jednego budynku z kompleksu wie się doskonale, jak będą wyglądac następne. Wszystkie są w tym stylu:
Budynek, który widzicie na zdjęciu to miejsce, w którym król przyjmował petentów. Praktycznie całośc budynku z wyjątkiem kamiennej posadzki wykonana jest z misternie pomalowanego drewna. Wnętrze powyższego budynku mieści królewski tron, który wygląda następująco:
Czasem, przy odrobinie szczęścia króla można nawet spotkac:
Po zwiedzeniu pałacu udaliśmy się w poszukiwaniu jedzenia. Seul jest gigantyczną metropolią pełną wieżowców:
Jednak, gdyby przyjrzec się z bliska zaraz obok wielkich alei z 8 pasami ruchu mozna znalezc tego typu zakątki, w których serwują przepyszne jedzenie:
Wspominałam chyba wcześniej o idei restauracji w której klient sam sobie gotuje swoją kolację. Wygląda to właśnie tak:
Seul (cz.1)
Korzystając z dwóch linii dostałam się do hotelu Hyatt, gdzie odbywała się branżowa konferencja dot. współpracy między Europą, a Koreą. Inspirujące. Szczególnie przerwy na lunch, kawę i kolację. Wszystko było bardzo bon ton i na pięc gwiazdek, dystyngowani naukowcy i businessmani w garniturach i koszulach ze spinkami oraz kelnerzy w liberiach. Menu kolacji było zdecydowanie pod europejskich gości i wszystko nazywało sie po francusku. Stół wyglądał następująco (zdołałam nie pogubic się w sztuccach, co uważam za nie lada osiągnięcie):
Twarz mnie już cała bolała od uśmiechania się, a w głowie huczało od frazesów w stylu small-talk. W połowie kolacji prof. zakomenderował odwrót i udaliśmy się na wieżę na górze Nansam, żeby obejrzec Seul nocą. Byłoby olśniewająco, tylko że padał śnieg a wieża była ponad chmurami i nic nie było widac... Ale bilet zezwala na dwa wejscia w przeciągu 6 miesięcy, a wygląda na to że jeszcze nie raz zawitam w tamte okolice. Google mówi, że widok powinien byc taki:
Po tej eskapadzie udałam się do mojego lokum - przemiłej koreańskiej rodziny przyjaciela profa. Prof oddał pod ich opiekę i udał się w siną dal, a ja zostałam powieziona do dzielnicy Yang-cheong-gu. Państwo Kim (18 mln, czyli 40% populacji ma tak na nazwisko) byli absolutnie przemili i gościli mnie przez dwa wieczory. Koreańskie zwyczaje domowe to bardzo ciekawy temat i idealny na oddzielną notkę ;)
Monday 15 March 2010
Kampus
Kampus jest bardzo nowy i KIT przeniósł się tu w 2005 roku. Prace nad jednym z budynków nadal trwają (nie ma go na mapie, ale znajduje się na zielonym terenie naprzeciw bramy). Poniżej możecie zobaczyć zdjecie bramy głównej opatrzonej nieodzownym logiem KIT. Niemalże wszystko na kampusie jest nim oznaczone, począwszy od tabliczek na drzwiach, a kończąc na śmietnikach i kratkach założonych na kanałach odwadniających chodniki.
Kampus jest całkiem spory i jest w nim wszystko: bank, poczta, trzy sklepy spożywcze, księgarnia, Fast food i gabinet lekarski. Wszędzie jest dużo drzew i otwartej przestrzeni. Do kampusu należy kilka porośniętych lasem wzgórz, po których prowadzą ścieżki. Na każdym wzgórzu obowiązkowo znajduje się zestaw do ćwiczeń, a na najwyższej - budka strażnika. Las jest całkiem dziki - na sobotnim spacerze spotkałam sarnę.
Wszystko jest doskonale utrzymane, przystrzyżone i pozamiatane. Codziennie o 8:00 armia pań i panów w niebieskich mundurkach z logiem KIT zamiata każdy skrawek chodnika i myje (!) kosze na śmieci.
Wejścia, oprócz bramy i strażników, broni grupa poważnych drewnianych osobistości, których zadaniem jest odpędzanie złych duchów.
Najpiękniejsze zdjęcia będą w kwietniu, kiedy zakwitną wiśnie, którymi obsadzony jest calutki teren!
Koreanka i krem
Ok 8:20 budzi mnie bardzo intrygujący dźwięk: "Klap klap klap, cyk cyk cyk". Postanawiam wstać, wyłączam mój własny, bezużyteczny budzik i wychylam nos spod poduszki. Rozglądam się po pokoju i witają mnie trzy pary pleców i trzy lustra. Każda z trzech par dłoni z namaszczeniem wklepuje w twarz właścicielki drugi lub trzeci z rzędu krem spośród imponującej baterii znajdującej się na biurku. Co drugi dzień któraś z panien paraduje po pokoju z białą maseczką z ekstraktem z czegośtam. Oprócz kremów, peelingów i trzech lokówek w pokoju znajduje się skład kosmetyków do makijażu i pędzli do cieni, którym można by zasilić niewielką drogerię.
Kilka dni temu udałam się na poszukiwanie drogerii celem zakupienia dezodorantu, którego nie udało mi się znaleźć w żadnym z odwiedzonych supermarketów. Wszystkie drogerie wyglądają jak nasza Sephora i mają łacińsko brzmiące i napisane nazwy. Gdy zostałam poinformowana o cenie najzwyklejszego dezodorantu Nivea mój portfel zrozumiał, skąd pochodzi nazwa drogeria. Cena była dwa razy wyższa niź w Warszawie. Po uiszczeniu opłaty odebrałam bardzo gustowna torebkę, w której oprócz przedmiotu moich zainteresowań znalazłam pokaźną ilość próbek kosmetyków (w tym kremu wybielającego cerę nazwanego "My wedding day")...
Tuesday 9 March 2010
O szanowaniu góry.
Nad Gumi góruje Kumoh - 976 m n.p.m. i od niej wywodzi się nazwa mojego uniwerku (Kumoh National Institute of Technology). Inna jej nazwa to Geumo San (San san góra godna, ja niegodna, san san). Jej obszar jest prawnie chronionym parkiem, którego stworzenie zapoczątkowało koreańską kampanię na rzecz ochrony przyrody.
Szanowanie tej góry może zaowocować bogatym życiem u szczytu władzy, czego przykładem jest bardzo istotna postać w najnowszej historii Korei - prezydent Park Chung-hee . To jemu Korea zawdzięcza zapoczątkowanie dynamicznego rozwoju gospodarczego. Park Chung-hee pochodził z Gumi i za czasów swojej prezydentury zmienił to miejsce z pola ryżowego w największy kompleks przemysłowy w Korei, jednocześnie dbając w dużym stopniu o ochronę przyrody. Mieszkańcy Gumi mówią więc, że jego siła pochodziła od góry Kumoh.
W zeszłą niedzielę miałam w planach złożenie hołdu górze. Niestety nie było mi dane, raczyła skryć się za chmurami i cieszyć zamiecią śnieżną. Odwiedzę ją więc innym razem, ale mając ochotę na podboje wybrałam się na górę Cheonsaeng. Góra odegrała w burzliwej historii Korei ważną rolę jako forteca, ponieważ ma dość dziwny kształt - bardzo strome i skaliste podejście i absolutnie płaski, rozległy szczyt.
Na wycieczkę zabrał mnie mój Prof. i w pierwszej kolejności oczywiście musiałam zostać nakarmiona. Wybraliśmy się do knajpy serwującej Jajangmyeon z owocami morza, póki co moje ulubione danie (właśnie przyszło mi do głowy, że wygląda dość dziwnie i mogłoby zostać przez niektórych zakwalifikowane do grupy dań a'la "pieczarki w occie" ;-) ). Mimo wyglądu jest naprawdę pyszne. Yumm yumm.
Po lunchu wybraliśmy się na górę, a Prof. okazał się azjatyckim maniakiem fotografii co zaowocowało 49 zdjęciami w stylu "Ważka na tle <...> ". Góra była bardzo ładna, ale niesamowicie "dobrze utrzymana". Ścieżki jasno wytyczone, tu schodek, tam ławeczka. Brak miejsca na choćby ślad dzikości. I mnóstwo rodzin z dziećmi, co jest godne podziwu bo było dość stromo, a dzieciaki niezrażone parły naprzód. Na dodatek siąpił deszcz. Oprócz ławeczek było też kilka pomników buddy, 2 pagody, sklep z pamiątkami i dzwon:
Tak więc, jeżeli macie Państwo jakieś większe aspiracje, polecam szanować góry!
Monday 8 March 2010
Kulturowe osobliwości (odsłona 1.)
Codziennie coś mnie tu zadziwia...
Koreańska hierarchia społeczna
Mieszkam w pokoju z dziewczyną z 4. roku, której imienia nie udało mi się zapamiętać. Potwór z Loch Ness wiele z nią rozmawia, więc wczoraj nieśmiale spytałam, jak nasza koleżanka ma na imię. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu Nessi lekko się speszyła i oznajmiła, że nie ma zielonego pojęcia, bo zawsze zwraca się do niej używając zwrotu grzecznościowego...
Koreańczyk zwraca się po imieniu jedynie do osób młodszych lub urodzonych w tym samym roku co on. "Przyjaciele", czyli osoby równe statusem, muszą więc być urodzone w tym samym roku. Dotyczy to wszystkich, także nastolatków. W związku z tym w języku koreańskim istnieje niesamowita wprost ilość zwrotów grzecznościowych, których używa się zależnie od tego, o ile starsza jest osoba z którą się rozmawia. Tak więc np. nastolatkowie i młodzi ludzie zwracają się do swoich starszych koleżanek per "o-gni", a do kolegów "o-pa".
Nasza "o-gni" jest super i zaprosiła mnie jutro na imprezę. Nadal nie wiem, jak ma na imię.
Wiek i przypadkowo napotkane liczby
Wiek liczy się od roku poprzedzającego urodziny. Nie ma szczególnego znaczenia data urodzin, tak więc Ważka wg. koreańskich standartów ma już 23 lata.
Piętra w budynkach także numeruje się od 1 (parter).
Po za tym światła na przejściach dla pieszych są inne: jest światło czerwone, migające zielone i zielone, które pokazuje ile sekund pozostało do zmiany światła na czerwone.
Koreańczyk i telefon
Nie posiadanie komórki równa się społecznemu samowykluczeniu. Każda, absolutnie każda, osoba, której zostałam przedstawiona prędzej czy później pyta się mnie o mój numer telefonu. Gdy oznajmiam, że nie posiadam - delikwent robi bardzo zdziwioną i zakłopotaną minę. Kilku, myśląc pewnie że się nie zrozumieliśmy, nie omieszkało zapytać o mój numer jeszcze raz czy dwa w dalszej konwersacji.
Moje współlokatorki nigdy nie rozstają się ze swoimi komórkami, a na porządku dziennym jest pisanie smsów w środku obiadu, między jednym chapem ryżu a drugim.
Wielu z Koreańczyków opanowało perfekcyjnie następującą wypowiedź po angielsku: "Hi, I want to be your friend. Here is my phone number". Tę wypowiedź i żadną inną. Owym dwu zdaniom nieodłącznie towarzyszy wizytówka.
Koreańczyk i wizytówka
Bez wizytówki nie jesteś ważnym człowiekiem. Trochę ich już nazbierałam, gdy moja kolekcja osiągnie zadowalającą liczebność, nie omieszkam zaprezentować.
Zaproszenia na kolacje
Koreańczycy bez przerwy zapraszają się na kolacje. W ciągu 8 ostatnich dni byłam na 5 proszonych kolacjach. Ostatnia (dzisiejsza) była z inicjatywy naszej "o-gni". Okazuje się, że w akademikach przyjęte jest, że studenci z 3. i 4. roku zapraszają swoich młodszych współlokatorów. Ale ja jestem nietutejsza i w ogóle nie chciały słyszeć o tym, żebym też płaciła. Zamierzam przeforsować moje zdanie przy następnej kolacji, czyli w czwartek... Czwartek to jedyny wolny termin na kolejną kolację z Potworem i sp., ponieważ wtorek i piątek mam już zarezerwowane, a we środę nie pasuje którejś z dziewczyn.
cdn.
Saturday 6 March 2010
Gumi
Kampus leży na uboczu, wśród wzgórz i żeby dostać się do Gumi trzeba pojechać autobusem (20 minut). Dojechawszy do centrum ok 11:30 wybrałyśmy się na lunch do bardzo ciekawej knajpy - tym razem stoliki były wysokie i z krzesłami. Jednak każdy 4 osobowy stolik miał na środku wielki palnik gazowy i patelnio-wok. Dziewczyny zamówiły Coś i kelnerka zaczęła to gotować przy naszym stoliku - ryż z marynowaną wołowiną, szalotkami, wodorostami, ciastkami ryżowymi z serem i dużą ilością ostrego czerwonego sosu, a do tego sałatki, kimchi i mrożona woda z kimchi (wpół zamrożona na początku). Yumm yumm...
Potem wybrałyśmy się zrobić kolorowe zdjęcio-naklejki. Przedziwna rzecz. Wchodzi się do klitki wielkości 3x3 m, w której jest mini-kanapa i zdjęciomat. Wrzuca się drobne do maszyny, a potem wybiera różne tła do zdjęć i siada na kanapie, robiąc dziwne azjatyckie miny i znaki "victory". Następnie w klitce obok do każdego zdjęcia (nasza maszyna robiła po 4) dorysowuje się kwiatki, napisy (koniecznie błędną angielszczyzną), serduszka (dużo serduszek!!) etc. Automat wypluwa zdjęcia i naklejki gotowe.
Po naklejkach wybrałyśmy się na spacer, podczas którego kupiłam na straganie prażone larwy jedwabników. Na początku mi smakowały, ale teraz nie mogę o nich myśleć... Wyglądają następująco (niestety nieostre zdjęcie, nie widać nóżek...):
I... Poszłyśmy na karaoke!! Szaleństwo. Karaoke występuje w różnych formach: można iść do knajpy lub karaoke-matu. Wybrałyśmy tę drugą opcję. Weszłyśmy do bardzo zapyziale wyglądającej hali, która cała podzielona była na małe boksy (pokoiki, nie wiem jak to nazwać). W każdym boksie, 4x3 m wielkości, była kanapa i karaoke-maszyna na monety. Pokoików było z 50, a nam ledwie udało się znaleźć wolny!! Prawie w każdym była jakaś grupa niemiłosiernie wyjących nastolatków w szkolnych mundurkach (w sobotę też chodzą do szkoły...). Do maszyny wrzuca się 300 W (85 gr), wybiera piosenkę i wyje do mikrofonu w najlepsze. Świetna zabawa w sumie, ale w głowie mi szumiało po 5 piosenkach.
Po dzisiejszym dniu zmieniłam zdanie o koreańskich zdolnościach piekarniczych. Okazało się, że co drugi krok na ulicy można natknąć się na... "Paris baquette"! Albo inną, nazwaną po francusku piekarnię, gdzie obok croissantów i mlecznej czekolady Lindta leżą ryżowe pączki z pastą z fasoli. Croissanta zostawiłam sobie na jutrzejsze śniadanie, więc nie wiem jeszcze czy słusznie wychwalam, ale wygląda obiecująco. Oprócz piekarni są jeszcze cukiernie z prawdziwego zdarzenia. Wybrałyśmy się do jednej i zjadłam kawałek tortu czekoladowego - naprawdę smacznego!
Obiad z labem.
Wczoraj (piątek) byłam na zakładowej kolacji. Profesor zaprosił swoich 2 wypromowanych doktorantów, kilku aktualnych, magistrantów i mnie (łącznie 7 osób) do tradycyjnej restauracji. Oni cały czas zapraszają się tutaj do knajp!
Na wejściu do restauracji zdjeliśmy buty, przeszliśmy do naszego vip-mini-stolika i usiedzieliśmy na podłodze na poduszkach. Nikt mi nie powiedział, że po przystawkach i pierwszym daniu będzie jeszcze drugie... Myślałam, że nie wstanę - także dlatego, że niemiłosiernie bolały mnie nogi po siedzeniu przez 2 godziny "po japońsku" z powodu mojej wąskiej spódnicy. Piliśmy też koreańskie "piwo" ryżowe, bardzo dziwna rzecz - zawiesisty, biały i pieniący się jak piwo płyn, całkiem smaczny.
Atmosfera była niesamowicie ciepła, panowie rozsiedli się wygodnie i gadali po koreańsku jak najęci, często jednak tłumacząc na angielski i zadając mi różne pytania o Polskę.
Zaobserwowałam szereg przedziwnych dla Europejczyka zwyczajów. Otóż gdy podaje się coś lub bierze od osoby starszej lub bardziej szacownej, zawsze trzeba użyć dwóch rąk. Jeżeli rzecz mieści się w jednej dłoni - drugą należy podtrzymać swój nadgarstek lub przedramię. I trzeba się kłaniać! Na okrągło.
Gdy ktoś uzupełnia twoją pustą szklankę, musisz trzymać ją obiema rękami. Ponadto - młodzi i kobiety powinni lekko odwrócić się od stołu pijąc alkohol, tak aby nie pić twarzą do starszych.
Wiek owych panów też jest ciekawą kwestią, ponieważ tylko ja i jeszcze dwójka jesteśmy w wieku studenckim natomiast pozostałych 4 panów jest w ma ok. 40 - 60. Bardzo mnie zaskoczyło, że w tym wieku i mając już uporządkowane życie zawodowe mają jeszcze czas i chęć na doktorat. Jeden z doktorantów (około 60. letni pan!!) odwiedził kiedyś Polskę i bardzo mu się podobała. W ogóle nie mówi po angielsku, ale był dla mnie przemiły cały czas próbując ze mną rozmawiać przez tłumacza i opowiadając o Polsce. Pod koniec kolacji zaprosił mnie do swojego domu na 17 kwietnia, mówiąc że chciałby razem ze swoją żoną pokazać mi tradycyjny koreański dom. To wielki zaszczyt, bo Koreańczycy nie zapraszają zazwyczaj ludzi do swoich domów, a raczej spotykają się w restauracjach. Oczywiście dostałam też wizytówkę. Wizytówki to temat na osobną notkę...
Nie mam niestety żadnych zdjęć, bo niezręcznie było je robić.
Thursday 4 March 2010
Profesor
We środę po południu wybrałam się na spotkanie z moim profesorem. Dał mi obszerne materiały wykładowe, książki i omówilismy jak ma wygladać moja praca w tym semestrze. Mam się u niego pojawiać w czwartki o 10:00 i zdawać relację z moich osiagnięć z poprzedniego tygodnia w formie małej prezentacji. Ponadto mam brać czynny udział w badaniach aktualnie prowadzonych przez jego zakład na temat elektrochemicznego oczyszczania wody i wykorzystania plazmy. To ponoć dość innowacyjny projekt sponsorowany przez Koreański rząd. Ludzie z zakładu opublikowal już na ten temat kilka artukułów. Profesor liczy, że będę aktywnie uczestniczyć w pracy zakładu i cieżko pracować, a może zaowocuje to nawet jakimś artykułem i zabraniem mnie na konferencję na w Jeju maju.
Pod koniec spotkania profesor zaprosił mnie na lunch w czwartek, czyli dziś. Pojechalismy jego super samochodem do centrum i poszliśmy do restauracji, gdzie wybrał mi bardzo pyszne koreańskie danie (bulgogi). Rozmowa toczyła się sama, zaczynając od muzyki (Shubert i opera!), poprzez opowieści o kulturze Korei i kuchni, aż do badań i osiągnięć profesora i jego podopiecznych. Potem pojechaliśmy na dworzec, odebrać doktoranta, ktory skądś wrocił i z którym mam pracować w labie. Czekając na niego profesor zaczął opowiadać mi o kultywacji instytucji rodziny w kulturze koreańskiej i powiedział, że mam go traktować jak starszego brata, ponieważ on ze swoimi podopiecznymi utrzymuje rodzinne stosunki. Jego doktorant przyszedł a profesor koncząc tę kwestię ujechał kawałek, po czym znowu zaparkował, a następnie odpiął z pęku przy stacyjce parę kluczyków i pożyczyl doktorantowi swój drugi samochód. Doktorant pojechał do KITu, a my na spacer nad jezioro i do ogrodu botanicznego pod góra Kumoh. Spacer byl krotki, bo padało, ale na niedzielę jesteśmy umówieni i zamierzamy zdobyć góre! (976 m.n.p.m, w innej transkrypcji Geumo).
P.S. W kwestii koreańskiej czekolady: W Woku pod warszawskim Marriottem mozna zjeść bardzo pyszne słodkie kulki z pastą z czerwonej fasoli w sosie karmelowym. Dotychczas myslałam, że pasta jest w porządku, ale zjadłwszy dziś na śniadanie większe ciacho nią wypełnione, stwierdzam że to kulinarna zbrodnia Azji. I podejrzewam, że dodają tej pasty do tutejszej czekolady i dlatego jest tak paskudna.
Wednesday 3 March 2010
Jedzenie
Jedzenie jest bardzo istotną częścią życia Ważki. Ku mojemu rozczarowaniu okazało się, że w akademiku nie ma kuchni. Jem w stołówce tradycyjne koreańskie jedzenie. Dzisiejszy lunch prezentował się natępująco:
Oczywiście noże i widelce nie są dostępne. Egle (Litwinka) nie umie jeść pałeczkami więc dziś próbowałam ją nauczyć ku wielkiej uciesze wszystkich przy stole... Po minucie zrezygnowała stwierdzając, że chce wyjść ze stołówki przed zmrokiem.
Na białej tacy wszystko ma swoje miejsce. Egle wywołała prawdziwą burzę podczas swojej pierwszej kolacji kładąc mięso we wgłębieniu tacy przeznaczonym na ryż. Momentalnie podbiegła do niej pani z obsługi gwałtownie gestytulując i mamrocząc, zabrała jej tacę, przełożyła mięso na właściwe miejsce i w dużym kwadracie umieściła górę ryżu maskując niedopuszczalne ślady sosu z mięsa.
Lunche i kolacje składają się zawsze z zupy, ryżu, dwóch rodzajów warzyw, czegoś z białkiem (tofu, ryba, mięso) i czegoś na deser (jogurt, jugurt lub inny jogurt). Wszystko oprócz ryżu jest mniej lub bardziej ostre. W większości bardziej.
Zaczyna brakować mi czekolady...
Tuesday 2 March 2010
Początek
Początki nie są łatwe, ta święta prawda objawiła mi się dziś podczas spotkania z profesorem, który ma być moim tutejszym opiekunem naukowym. I spowodowała atak paniki. Otóż, jak się okazuje, Kumoh National Institute of Technology (KIT, o ironio!) NIE oferuje żadnych wykładów po angielsku dla wydziału ochrony środowiska. Mało kto w ogóle mówi tu to angielsku. International students oznacza Chińczyków, którzy uczą się koreańskiego, żeby móc mieć zajęcia po koreansku w przyszłości. Nie jestem jednak w tym bałaganie całkiem sama, razem ze mną jest tu Egle - Litwinka studiująca w Wilnie Zarządzanie, która przyjechała tu w ramach tego samego co ja programu.
W pierwszej chwili poczułam się oszukana. Po dłuższym namyśle stwierdzam jednak, że tak czy inaczej może być ciekawie. W programie mam praktyki w zakładach przemysłowych, choć będę się dogadywać ze wszystkimi na migi. Jeżeli chodzi o wykłady, zaproponowano mi następujące rozwiązanie: mogę zdawać trzy przedmioty, za które odpowiada mój koordynator (związane z gospodarką wodno ściekową - nie do końca to co ważki lubią najbardziej, ukłon w stronę wszechstronnego wykształcenia). Mam uczyć się sama z książek, wg. wskazówek owego profesora. To wszystko wygląda trochę jak cyrk, trzeba przyznać. Mam tylko nadzieję, że IŚ zaliczy mi ten dziki semestr, ja chyba mam szansę się tu dobrze bawić.
Jest cały czas pochmurno i kropi deszcz, więc nie robię wiele zdjęć. Nie mam żadnych dobrych, ale wrzucę jedno, ponieważ ubawiła mnie nazwa banku jaką zobaczyłam na banerze - "Tomato savings bank"...