Kampus leży na uboczu, wśród wzgórz i żeby dostać się do Gumi trzeba pojechać autobusem (20 minut). Dojechawszy do centrum ok 11:30 wybrałyśmy się na lunch do bardzo ciekawej knajpy - tym razem stoliki były wysokie i z krzesłami. Jednak każdy 4 osobowy stolik miał na środku wielki palnik gazowy i patelnio-wok. Dziewczyny zamówiły Coś i kelnerka zaczęła to gotować przy naszym stoliku - ryż z marynowaną wołowiną, szalotkami, wodorostami, ciastkami ryżowymi z serem i dużą ilością ostrego czerwonego sosu, a do tego sałatki, kimchi i mrożona woda z kimchi (wpół zamrożona na początku). Yumm yumm...
Potem wybrałyśmy się zrobić kolorowe zdjęcio-naklejki. Przedziwna rzecz. Wchodzi się do klitki wielkości 3x3 m, w której jest mini-kanapa i zdjęciomat. Wrzuca się drobne do maszyny, a potem wybiera różne tła do zdjęć i siada na kanapie, robiąc dziwne azjatyckie miny i znaki "victory". Następnie w klitce obok do każdego zdjęcia (nasza maszyna robiła po 4) dorysowuje się kwiatki, napisy (koniecznie błędną angielszczyzną), serduszka (dużo serduszek!!) etc. Automat wypluwa zdjęcia i naklejki gotowe.
Po naklejkach wybrałyśmy się na spacer, podczas którego kupiłam na straganie prażone larwy jedwabników. Na początku mi smakowały, ale teraz nie mogę o nich myśleć... Wyglądają następująco (niestety nieostre zdjęcie, nie widać nóżek...):
I... Poszłyśmy na karaoke!! Szaleństwo. Karaoke występuje w różnych formach: można iść do knajpy lub karaoke-matu. Wybrałyśmy tę drugą opcję. Weszłyśmy do bardzo zapyziale wyglądającej hali, która cała podzielona była na małe boksy (pokoiki, nie wiem jak to nazwać). W każdym boksie, 4x3 m wielkości, była kanapa i karaoke-maszyna na monety. Pokoików było z 50, a nam ledwie udało się znaleźć wolny!! Prawie w każdym była jakaś grupa niemiłosiernie wyjących nastolatków w szkolnych mundurkach (w sobotę też chodzą do szkoły...). Do maszyny wrzuca się 300 W (85 gr), wybiera piosenkę i wyje do mikrofonu w najlepsze. Świetna zabawa w sumie, ale w głowie mi szumiało po 5 piosenkach.
Po dzisiejszym dniu zmieniłam zdanie o koreańskich zdolnościach piekarniczych. Okazało się, że co drugi krok na ulicy można natknąć się na... "Paris baquette"! Albo inną, nazwaną po francusku piekarnię, gdzie obok croissantów i mlecznej czekolady Lindta leżą ryżowe pączki z pastą z fasoli. Croissanta zostawiłam sobie na jutrzejsze śniadanie, więc nie wiem jeszcze czy słusznie wychwalam, ale wygląda obiecująco. Oprócz piekarni są jeszcze cukiernie z prawdziwego zdarzenia. Wybrałyśmy się do jednej i zjadłam kawałek tortu czekoladowego - naprawdę smacznego!
Jezus Maria Marta! Te jedwabniki wyglądają jak mój najgorszy koszmar. Można by mnie nimi torturować w północnokoreańskim więzieniu.. W ogóle mocne rozrywki mają te dziewczynki. Szczerze mówiąc jakoś mnie to nie zdziwiło, ale ja bym chyba szybko wymiękł śpiewając na karaoke i domalowując serduszka.. Dobrze przynajmniej, że sklep z pieczywem wygląda po ludzku.
ReplyDeleteA ja bym tych robali spróbowała :) W ogóle fajnie jest testowanie egzotycznej kuchni. Natomiast zdjęcia w automacie, serduszka, kwiatuszki i karaoke kojarzą mi się nieodparcie z mangą, jeszcze pewnie mundurki to krótka spódniczka/ spodenki i podkolanówki, ale może fantazjuję ;)
ReplyDelete:D Muszę przyznać, że po zjedzeniu kilku też mi mina zrzedła i teraz za bardzo nie chcę o nich myśleć. Ale nie mogłam nie spróbować ;)
ReplyDeleteSzkolne dziewczynki noszą mundurkowe spódniczki i podkolanówki!! Ponadto dużo piszczą, wzdychają i klapią w ręce. Mam wrażenie, że wzdychanie i wydawanie przeciąganych monosylab jest bardzo istotną częścią języka koreańskiego.
Ołłłł jeeeee, jakie winko pasuje do tych przysmaków?:D
ReplyDeleteNie wiem co by się musiało stać, żebym wzięła takiego robala do ust... ;)
ReplyDeleteA swoją drogą, to nie wiesz czy jest w naszej diecie coś takiego czego oni by się bali skosztować?